Drapieżna balia

Kot w Butach był znużony.

Znużony nie było jednak właściwym słowem określającym jego stan. Sierść miał skołtunioną, brudną, wzrok pozbawiony blasku, płaszcz w kolorze szarości, poplamione buty i postrzępiony kapelusz. Jechał drogą, która wiła się przez pustkowie wiele, wiele stajań. Mijał gęsty, przedwieczny bór, łagodne pagórki, kamieniste pustkowia, ciągle jechał, jechał, wciąż naprzód i przed siebie. Jego Konik, Anastazy Gerojowić Czaj Czuj Czuwaj A Waj Na Lewo Patrz był w znacznie lepszej kondycji od Rudzielca. Trawy i wody miał pod dostatkiem, a Kot w Butach regularnie go szczotkował, czyścił, splatał i rozplatał grzywę. Niestety nikt nie czyścił sierści Rudzielca, a on zdawał się nie pamiętać, jak to się robi. Anastazy z przerażeniem obserwował, jak brud osacza jego przyjaciela i jeźdźca, co noc podchodząc bliżej i bliżej, wijąc swoje mroczne i kleiste macki. Jak szepcze, mruczy i opowiada mroczne historie, przyklejając się do ciała i duszy Kota w Butach[1]. Dzień po dniu wzrok Rudzielca był coraz bardziej skołtuniony[2]. Do tego pojawił się przykry zapaszek. Znużenie, brud, szalony wzrok? To można było znieść. Ledwo, ledwo. Smrodek, niejednokrotnie przez wielkie „S”? Tego było już Konikowi stanowczo za wiele. Musiał działać. Natychmiast.

Ciepła woda brud zmywa

Zmęczenie odpływa w dal siną

Lecz tylko dla śmiałków ta radość

Czy śmiały jesteś Ty?

Doprawdy?

Przeczytał ten napis na głos. Anastazy, nie Rudzielec. Ten był zbyt znużony, ledwie uniósł głowę, by spojrzeć, po czym znów opadł w czarno-szarą otchłań swoich myśli.

Anastazy zarżał na Kota w Butach, lecz on nawet na niego nie spojrzał. Konik skręcił w wąską dróżkę wskazywaną przez tabliczkę na skraju drogi. Nie zauważył bardzo małego dopisku na dole tablicy oznaczonego jeszcze mniejszą gwiazdką:

„W przypadku niewybrania właściwej oferty wybierający zostanie skonsumowany. Mniam. Mniam. Mniam”.

Konik zatrzymał się nagle. Las się skończył, przed nim rozpościerała się duża łąką, pachnąca smakowitościami: majerankiem, wrzosem, tymiankiem, no i trawą, soczystą, zieloną.

Hmmm — rozmarzył się.

Nieco w oddali dostrzegł samotne drzewo. Ruszył wolnym stępem. Przyjrzał się dokładnie pniu, konarom, gałęziom i liściom.

Grab? — pomyślał Anastazy. — W każdym razie bardzo podobne. Spokojne. Bezpieczne.

Żadne dzwonki nie brzmiały w głowie Konika, nic się nie poruszało ani nie krzyczało „W nogi!”.

Coś zamajaczyło z drugiej strony drzewa.

Balia wyglądał zwyczajnie. Duża, drewniana, wypełniona lekko parującą wodą, zaś na jej krawędzi leżało mydło. Anastazy wciągnął powietrze przez nozdrza. Zachrapał. Pachniało ładnie, mokrością i lawendą, aż chciało się zjeść. Mniam![3]

Konik wyciągnął kopyto i dotknął parującej powierzchni. Ciepła, błoga woda. Nie zauważył nic niepokojącego. Odwrócił głowę do tyłu i spojrzał na swojego jeźdźca. Pod powierzchnią rudej kociej czaszki pojawiły się wybrzuszenia. Anastazy zarżał cicho, przerażony. Kocie myśli robiły się coraz bardziej skołtunione.

Konik ugiął przednie nogi, chcą delikatnie opuścić Rudzielca do balii.

Ałaaa! — zarżał.

Rudy paskud zobaczywszy wodę, wczepił się w jego grzywę, śliniąc się i przewracając białkami oczu. Nie chciał rozstawać się ze swoim brudem. Anastazy potrząsnął głową. Raz. Drugi. Trzeci.

Ała! — Kot w Butach w odpowiedzi przywarł do szyi Konika jeszcze szczelniej. Anastazy poczuł, że brud zaczyna pełznąć po szyi w górę i w dół. Poczuł Paskudność, Kleistość. Poczuł Mroczność. Tego było mu stanowczo za wiele! Napiął mięśnie i wyskoczył w górę, wybijając się ze wszystkich czterech kopyt. Opadając, wygiął się w jedną i drugą stronę. Tańczył chaotycznie, próbując zrzucić śmierdziela ze swojego grzbietu.

Bach! Obił się mocarnie od przednich nóg.

Bach! Stanął wysoko na tylnych pęcinach.

Bach! Bach! Skoczył sztywno z lewa na prawo, z prawa na lewo.

Kręcił, wyginał się w każdym możliwym kierunku, odbijając się od ziemi jak okrągły glutek wygrzebany pieczołowicie z trollowego nosa podczas Święta Przesilenia Zimowego[4]. Wszystko na próżno. Kot w Butach trwał przywarty do jego szyi, a brud czynił coraz większe spustoszenie.

Mogę zrobić tylko jedno! — Anastazy zawahał się tylko na chwilę, po czym skoczył.

Sus Tygrysa Szablastozębnego znany był tylko niektórym wierzchowcom. Anastazy zwinął się w locie w kłębek, ciało Rudzielca zwisało tuż nad balią, lecz jego zakrzywione palce były wciąż wczepione w grzywę Konika. Anastazy opadając, odwrócił głowę i ugryzł raz, drugi, trzeci.

— Upsiczek… — wyszeptał Rudzielec, spadając do wody i patrząc się na włosy w swoich dłoniach. Końskie włosy, z grzywy Anastazego.

— Łał! — Tym razem głos Kota był znacznie donośniejszy.

Anastazy patrzył, jak parująca woda otacza go, owija, obmywa. Lecz brud przywarł, przesuwał się, tworząc zapory, skorupy i bruzdy.

Sama woda nie wystarczy!

Konik pchnął pyskiem leżące na krawędzi balii mydło, które wpadło do wody.

Piana zaczęła się spiętrzać i huczeć, groźny grzywacz spojrzał na Rudzielca. Zasyczał, zapienił się mocniej i runął w dół.

Pierwsza, czarna skorupa opadła pod wspólnym naporem wody i piany, cienista bruzda próbowała uciec, lecz grzywacz złapał ją mokrymi mocarnymi dłońmi i rozszarpał. Wodna piana runęła na brud. Kot w Butach próbował uciekać z balii, lecz Anastazy przytrzymał jego zszarzały płaszcz zębami. Zahuczało. Zadymiło się. Zapieniło.

Z balii rozszedł się niezwykły blask. To ruda sierść Kota w Butach lśniła, jaśniała pięknością i miękkością.

— Ufffff! — zarżał Konik radośnie.

Rudzielec wyglądał na czystego. Nadzwyczaj czystego.

— Łał! — wrzasnął Kot w Butach. — Szybko Anastazy! Pomóż!

— Iiiiihaaaa! — zarżał Anastazy niespokojnie.

— Woda! Ona mnie… zjada! — wrzasnął Rudzielec, próbując wyskoczyć z balii, lecz woda i piana trzymały go mocno.

Anastazy z przerażeniem spojrzał na włosy na końcówce kociego ogona. Na te, z których był tak dumny. Znikały, powoli, jeden za drugim.

— Ręcznik! Tam! — Kot w Butach wskazywał niezrozumiale na stary grab i podskakiwał z nogi na nogę. — Ała! Pośpiesz się Anastazy!

Konik skoczył i zdumiał się. Na gałęziach starego grabu nie było liści. Wisiały tam ręczniki, duże, małe, średnie, puszyste i cienkie, czarne, szare, srebrne, czerwone, niebieskie, zielone, złote, wzorzyste i całkiem jednolite. Ręczniki wszelkich kolorów, tkanin i powierzchni.

Który wybrać?

— Ała! Szybciej! Proszę! — zawył Rudzielec, z przerażeniem patrząc na swoją znikającą kitę na ogonie. Zatańczył, coś łaskotało go w stopy. I w klatkę piersiową. I w brzuch! Podskoczył i spojrzał na swoją lewą stopę. Pośrodku widniało puste miejsce, bez jednego włoska.

— Aaaaaa!

Anastazy rżał w niepokoju, skacząc raz w lewo, raz w prawo. Który ręcznik wybrać? Który?

Wybił się w górę wysoko i złapał miły, duży, ciemnozielony ręcznik. Popędził w stronę Kota w Butach. Nagle zawrócił w skok, wypluwając ręcznik.

— Anastazy! Co robisz?! — zahałkał ponownie Rudzielec.

Zbyt miły w dotyku — pomyślał Konik, zrywając kolejny ręcznik. Czarny w czerwone kropki. Rzucił go w kierunku Kota w Butach. Tenże złapał go zręcznie i owinął wokół siebie.

— Uff — wyszeptał Rudzielec. Rozluźnił się.

— Ła! — wrzasnął po chwili. Ręcznik owinął go szczelnie i ścisnął.

— Eee — zdołał wycharczeć Kot w Butach. Zastosował technikę numer sześćdziesiąt dwa, robiąc się płaski i szczupły, lecz ręcznik wykorzystał ją do poprawienia uchwytu. Ścisnął jeszcze mocniej.

— Pomocy…— wysapał Rudzielec.

To był najlepszy skok Anastazego. Wzleciał nie tylko w górę, odbił się tylnymi kopytami od grubej dolnej gałęzi, wylądował daleko na kolejnym konarze z prawej strony, skoczył w lewo i tak przesuwając się jak po szachownicy, dotarł do upatrzonego wcześniej celu. Zawisł, chwytając zębami gałąź z niepozornym szarym ręcznikiem z wygrawerowanym pośrodku różowym, tłuściutkim smokiem. Rozbujał się i… złapał ręcznik, zrywając go z gałęzi. Leciał w dół. Wylądował na grubym konarze. Odbił się i skoczył.

— Ła! Ła! Ła! — Rudzielec darł się w niebogłosy. Dość bezgłośnie. Był w końcu całkiem nieźle ściśnięty i spłaszczony.

Anastazy leciał nad balią, a wilgotne, pieniste dłonie próbowały uchwycić i jego. Konik wypuścił ręcznik, który spadł na głowę Kota w Butach. Tłuściutki, różowy smoczek zaryczał, z jego nozdrzy poleciały różowe iskry, po czym skoczył na czarnego napastnika. Czerwone kropki próbowały uciec, lecz furia różowości była przeogromna. Czarne strzępy z czerwonymi kropkami fruwały na wszystkie strony. Szarość otuliła Rudzielca. Błysnęło. Huknęło. Błysnęło.

— Czy zauważyłeś, że zawsze musi błyskać, huczeć i błyskać? — spytał się Kot w Butach Anastazego. — Dlaczego nie może huczeć, błyskać i huczeć? — dodał.

— Ihhaaaa — zarżał w odpowiedzi Anastazy i odwrócił wzrok.

Rudzielec błyszczał nieziemsko, aż trudno było spoglądać na tę jego czystość. Kot w Butach spakował szary ręcznik do juków, gładząc czule różowego, tłuściutkiego smoka i wskoczył na Anastazego. Pojechali dalej, przed siebie. Ruda, nieco przerzedzona kita bujała się z boku na bok, od czasu do czasu gilgocząc mocno bezwłosą stopę Kota.

 

[1] Części ciała Rudzielca były dość samodzielne, potrafiły działać, nie oglądając się na inne cielesności. Jednakże procesem mycia sterowała jedna, wspólna jednostka centralna usadowiona głęboko w umyśle Kota w Butach. Łatwo było ją odnaleźć i omamić. Bardzo błyszczała czystością.

[2] Anastazy widział czasami włosy i rzęsy w białkach i źrenicach Kota w Butach, poplątane i brudnoszare, a przecież to było nieprawdopodobne, aby oczy miały włosy, nieprawdaż?

[3] Anastazy zazwyczaj jadł lawendę, nie wąchał jej zanadto.

[4] Umiejętność ta była zarezerwowana tylko dla Trolli Podgórskich. Gluty Trolli Zwykłych, Górskich i Północnych były zbyt kamieniste, ostre i twarde.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *