Gospoda nie była zbyt duża, za to jej ściany były świeżo pobielone. Nie widać było też żadnych karaluchów, a pająków było jak na lekarstwo. Stajnia również prezentowała się schludnie i porządnie. Szyld głosił „Pod niewidzialnym Szkodnikiem”.
Dziwna nazwa – pomyślał Kot w Butach. – Jak na gospodę. Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Karczmarz płakał. Łzy wielkie jak krople smoczego deszczu rozbijały się o drewno blatu szynku.
– Co ja pocznę? Co ja pocznę? – Trudno było zrozumieć jego mamrotanie.
– Żadnych klientów – wychlipał.
Rudzielec rozejrzał się po sali i rzeczywiście świeciła pustkami. W rogu siedział samotny kupiec spożywał śniadanie. Nadzwyczaj szybko. Do tego nerwowo rozglądał się na boki.
Dziwne… – pomyślał Kot w Butach. – To bardzo niezdrowe tak się spieszyć z jedzeniem.
W tyle sali znajdowały się drzwi. Nagle rozległ się dziwny dźwięk, jakby mlaśnięcie, bardzo głośne mlaśnięcie. Kupiec podskoczył. Dźwięk dochodził spoza drzwi.
– Wrrr… – coś zawarczało, bardzo głęboko, gardłowo i głośno.
– Aaaaa! – Kupiec podskoczył i uciekł.
– Szanowny Panie, zostawił Pan jajecznicę – rzekł Kot w Butach do przebiegającej postaci.
Kupiec jeszcze raz podskoczył i wypadł za drzwi, gubiąc fantazyjną czapkę z piórkiem. Po chwili drzwi otworzyły się troszeczkę, rozcapierzona dłoń macała przez chwilę, po czym złapała czapkę i szybko cofnęła się za próg. Zamek lekko stuknął, kiedy jego zapadnia trafiła na swoje miejsce.
– Olaboga, olaboga! – mamrotał karczmarz. – Co ja pocznę, co ja pocznę?
Mlaśnięcie się powtórzyło. Rudzielec podciągnął pas z szabelką, sprawdził, czy ostrze dobrze wysuwa się z pochwy, i ruszył ku drzwiom. Śniadanie musiało zaczekać.
Pomieszczenie było ciemne, ale nie dla Kota w Butach. Był przecież kotem. Sklepienie sięgało wysoko, u powały wisiały różne haki i liny, a na nich… szynki, kiełbasy, wędzonki. Przez całą długość piwnicy ciągnęły się rzędy regałów, na których ułożone były sery, pachnące ostrością i pleśnią, suszone warzywa, owoce, dzbanki z winem, miodem, pojemniki z herbatą i z pięknie pachnącym kakao, ciasta dojrzewające[1], babki cytrynowe i pomarańczowe, a nawet Zagadkowe Keksy[2]. Kot w Butach poczuł, że naprawdę burczy mu w brzuchu. I wtedy do jego nozdrzy doleciał inny zapach – piżmowy, ciężki.
Jest tu jakaś Bestia – pomyślał. – I nie jest to Zagadkowy Keks. Uchylił się przed skalnym rodzynkiem wyplutym przez wyglądającym na wyjątkowo złośliwy, nieco przypalony keks o zapachu zgniłej cytryny.
Skręcił za najbliższą półką w lewo i zobaczył wielką, pięknie pachnącą, wiszącą w powietrzu szynkę. Jej połowa zniknęła. Jej druga część drżała przez chwilę na skraju niczego, po czym również zniknęła.
– Beee. – Rozległo się głośne czknięcie. Po czym nieistniejące coś syknęło. Tupot nóg ucichł za rogiem.
Jesteś niewidzialny – pomyślał Rudzielec. – Ale nie dla mojego nosa.
….
Drogi Czytelniku, jeśli chcesz wiedzieć, jak zakończyła się ta historia sięgnij proszę po pierwszą książkę z kolekcji „Kapitan Milczoch, Ser Adam i Kot w Butach. Bajki małe i większe’.
[1] Ciasto dojrzewające należało zjeść przed końcem okresu dojrzewania. Jeśli nie zrobiło się tego odpowiednio wcześnie, istniała spora szansa, że to ciasto zje smakosza. W grodzie zwanym Zjedz Zanim Zostaniesz Zjedzony odbywały się doroczne mistrzostwa w spożywaniu dojrzewających ciast. Zdarzało się, że dla części z zawodników były to ostatnie w życiu zawody.
[2] Zjedzenie Zagadkowego Keksa musiało być poprzedzone odgadnięciem trzech jego zagadek. W przypadku pomyłki Keks pluł w nieszczęśnika rodzynkami. Skalnymi. Całą serią skalnych rodzynek.